Notka z dedykacją

W tym roku w moim domu rodzinnym św. Mikołaj wszystkich nas bardzo zaskoczył i zresztą nie ma się co dziwić.

Sami bylibyście pewnie zdziwieni, gdybyście odkryli pod choinką taką oto niespodziankę:

 

 

Na początku myśleliśmy, że jest to aniołek, który po prostu zabłądził w drodze na jakąś szopkę. Z duszą na ramieniu oczekiwaliśmy więc chwili, kiedy ktoś „z góry” doliczy się brakującego aniołka i do naszych drzwi zapuka jakiś obdarty pastuch i poprosi o zgubę.

Zamknęliśmy więc drzwi na 3 spusty i kolbę, pogasiliśmy światła i zaczęliśmy cierpliwie czekać na dalszy rozwój wydarzeń.

 

W międzyczasie, kiedy na spokojnie zaczęliśmy kojarzyć fakty i rekonstruować wydarzenia powoli zaczęło do nas dochodzić, że być może nie jest to wcale aniołek tylko dzidziuś mojej osobistej rodzonej siostry, która przecież od 9 miesięcy była w ciąży…a to może oznaczać tylko jedno: psotny wiatr został ciocią!

Z dzidziusiem, którego widzicie na zdjęciu rozmawiałam już od dawna, nawet wtedy, kiedy spokojnie siedział sobie w brzuszku swojej mamy, wielokrotnie prosiłam go, żeby dał mi jakiś znak, że jest w środku i że mnie słyszy, na co moja siostra zawsze odpowiadała, żebym mu dała spokój i że gdyby mówił z pewnością powiedziałby coś w stylu: „fuck off ciotka” na co ja się obrażałam i wyrażałam głębokie ubolewanie, że tak brzydko wyraża się przy dziecku.

Kochana dzidzia trochę się z nami przekomarzała i nie za bardzo miała ochotę wyjść i się z nami przywitać, dlatego długo musiałam go przekonywać, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów, że to co ma tam w środku to jest nic w porównaniu z tym co czeka na niego na zewnątrz: dużo kwiatów, ptaszków, motylków, waty cukrowej i niskich bolidów.

Mimo to, kiedy już do nas zawitał darł się na całe gardło i nie za bardzo wiedzieliśmy co się dzieje..Najwidoczniej zapomnieliśmy go uprzedzić, iż nie urodzi się w klimacie śródziemnomorskim…

Dzidziuś waży prawie 4 kilo, czyli jest baaardzo duży (tak jak tata) oraz bardzo ładny i piękny (tak jak mama).

Całkowicie obiektywnie mogę stwierdzić, iż jest to najpiękniejszy chłopczyk jakiegokolwiek w życiu widziałam.

 

Kiedy po raz pierwszy wzięłam go na ręce uśmiechnął się do mnie, ale nie wiem czy z sympatii czy akurat dlatego, że właśnie zrobił kupę (pewnie w ten sposób zaznacza swój MySpace)…

Szkoda tylko, że teraz wszystkie głowy w mojej rodzinie i wszystkie reflektory skierowały się w moją stronę z subtelnym zapytaniem: „no a ty kiedy ?!?”

 

Powiem wam w sekrecie, że za każdym razem kiedy widzę tego maluszka, moja macica po prostu dostaje kociokwiku…

Bez wątpienia odczuwam więc powołanie do życia w rodzinie, ale niestety nie spotkałam jeszcze mężczyzny z odpowiednim garniturem genów, także o terminie powicia przeze mnie dziecięcia nie ma mowy (nawet w przybliżeniu).

W związku z tym wpadłam na wspaniały pomysł, w którym to możecie mi dopomóc. Otóż wymyśliłam, że jeśli tylko uda nam się zgromadzić odpowiednią sumę pieniędzy, odkupimy maluszka od mojej siostry.

 

Kiedy podzieliłam się z nią tym pomysłem, powiedziała że jest „sceptyczna” (a ledwo dosłyszalnym głosem dodała: „lepiej nie przestawaj brać psychotropów zaordynowanych ci przez lekarza”) ale jestem przekonana, że na pewno znajdzie się odpowiednia suma, która zmusi ją do zmiany obecnego stanowiska.

Wszystkich chętnych do włączenia się do tej akcji zachęcam do napisania emaila, tam podam numer konta na który będzie można wpłacać pieniążki.

iluminacja

W tym miejscu pragnę gorąco podziękować współtwórcy tego filmu, bez którego  pomocy,  umiejętności i zdrowia psychicznego ten projekt z pewnością  nigdy by nie powstał.

 

Podczas gdy ja zajęta byłam głównie wpadaniem w histerię, załamywaniem rąk, zadawaniem głupich pytań i domaganiem się niemożliwego, on od początku do końca zachowywał się jak profesjonalista, nie tracąc optymizmu i uśmiechu na twarzy (jednocześnie  w duchu przeklinając dzień w którym Pan Bóg postawił mnie na jego drodze).

 

Jedno słowo podziękowania należy się też Dzidkowi, który zachowywał się tak, jakby plan zdjęciowy był jego chlebem powszednim, co dla wszystkich nas było znacznym ułatwieniem…

 

Na wczorajszej imprezie po raz pierwszy w życiu byłam DJ’em.

Nikt nie gwizdał, nikt nie oblał mnie wrzącą smołą. Sukces 🙂

Odkąd ostatnimi czasy blog zyskał troszkę na popularności, ze wszystkich stron poddawana jestem różnorakim naciskom: nowo poznani mężczyźni pytają, kiedy ich wreszcie opiszę, brat stryjeczny pyta, czy nie mogłabym zamieścić tutaj ogłoszenia, bo ma do sprzedania powypadkowe AUDI rocznik 2003, a cała reszta regularnie dopytuje się: „kiedy będzie nowa notka?” albo  „o czym będzie nowa notka? kiedy będzie?”

 

Otóż nie wiem „kiedy będzie nowa notka”, bo chociaż bardzo lubię pisać „nowe notki”, nie da się ukryć, że na co dzień jestem zwykłym wyrobnikiem zmuszonym trwonić swój czas i energię pracując na swój byt,  i nie mogę jej zogniskować na to, co w życiu naprawdę ważne (pisanie bloga, rozmyślanie nad istotą wszechrzeczy, taniec w strugach deszczu).

 

Także korzystając ze sposobności w tym miejscu uprasza sięwszystkich o natychmiastowe zaprzestanie wywierania na mnie jakiejkolwiek presji, gdyż to do niczego nie prowadzi, a wprost przeciwnie: sprawia, że automatycznie wchodzę wtedy w tryb blokady

i …. po ptokach.

 

Nie ukrywam, że bardzo bym chciała rzucić pracę, mieć znacznie więcej wolnego czasu i utrzymywać się np. ze sprzedaży butelek (ewentualnie na wiosnę otworzyć mały straganik z lawendą na mole) i choć na pierwszy rzut oka pomysł ten wydaje się iście szalony, żeby było zabawniej dokonałam dokładnych kalkulacji w excelu, i niestety, odpowiedź jest jasna: nie będę się mogła z tego utrzymać…

Ażeby się upewnić liczyłam nawet kilka razy, bo matematykanigdy nie była moją mocną stroną. Płat mózgowy odpowiedzialny za całki, różniczki, cosinusy i logiczne myślenie uległ w moim przypadku skarłowaceniu…zakładając optymistycznie, że w ogóle kiedykolwiek istniał… osobiście bardziej skłaniam się ku teorii, że kiedy dobry Pan Bóg rozdawał płaty, a wszyscy stali i bez szemrania czekali  w kolejce na swój przydział, ja w tym czasie przebierałam w przecenionych stanikach…także pretensje mogę mieć tak naprawdę tylko do siebie.

Z cyklu listy do redakcji: mężczyzna, który stał się elfem.

Drogi Psotny Wietrze,

Piszę do Ciebie ten oto list, chociaż wiem, że takich listów codziennie dostajesz miliony. A chodzi mianowicie o mojego męża.

Wszystko zaczęło się wczesną wiosną, kiedy ni z tego, ni z owego zaczął hodować świerszcza. Oboje uwielbiamy zwięrzeta (szczególnie futerkowe) tylko tym razem wyjątkowo zdecydował się na bardziej oszczędną formę …Tak więc w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż nagle wszystko inne przestało dla niego istnieć,  przez „wszystko inne” mam na myśli rodzinę (ja i nasza córka), pracę (handel obligacjami o podwyższonym stopniu ryzyka), zainteresowania (splądrowanie Rzymu przez Hunów) oraz doktorat (teoria wyważenia śmigła).

Razem ze świerszczem potrafił godzinami siedzieć w swoim gabinecie oddając się tylko i wyłącznie rozmyślaniom..

Dwa miesiące później zaczął malować na szkle…Twierdził, że kiedy tworzy, czuje w sobie artystę, który usiłuje wydostać się na zewnątrz, a nigdy wcześniej nikt mu tego nie umożliwił…

Na moją uwagę, iż malarz fantasta koreluje dosyć negatywnie z inżynierem lutującym obwody scalone (którym bywa na co dzień) odpowiedział, że dla każdego znajdzie się miejsce w Wielkim Łańcuchu Istnienia (nie wiem skąd on dobiera te terminy, na pewno nie z „Muratora”, którego subskrybuje od lat).

Ostatkiem sił dodawałam sobie cierpliwości, jednak czara goryczy przepełniła się, kiedy tydzień temu oświadczył, że (w ramach czynu społecznego) będzie towarzyszył Mikołajom w supermarketach przebrany za elfa …

Psotny Wietrze, musisz wiedzieć, że oprócz tego, iż jest on niskim, krępym mężczyzną (idealnie odnajdującym się w tej roli) do tej pory był wzorowym mężem i ojcem, poważnym człowiekiem zorientowanym głównie na osiąg.

Możesz więc sobie wyobrazić jak bardzo niepokoją mnie zmiany, które w nim zachodzą…Nie potrafimy już się porozumieć, ostatnio poprosił mnie o uprasowanie swojej elfiej opończy dodając „chociaż tyle możesz dla mnie zrobić, skoro nie mogę liczyć na twoje wsparcie”.

 

Jak mam uratować nasze małżeństwo? A może on ma kogoś? Czy obejdzie się bez egzorcysty?

 

Marzena, kobieta na skraju załamania nerwowego

 

 

Droga Marzeno,

mimo, iż od dawna elf symbolizuje demona, zło, wrogość, czary, fallusa i kalectwo, naprawdę nie widzę żadnych powodów do niepokoju.

Myślę, że Twój mąż chce uwypuklić kobiecą, mniej drapieżną stronę swojej osobowości, do tej pory najwyraźniej tłumioną…

Choć narazie przybiera to formy energii błądzącej: emigracja wewnętrzna (świerszcz), akty tworzenia (malunki) czy wreszcie dezintegracja osobowości (elf) z pewnością zmierza on powoli ku całkowitej rewizji swojej postawy wobec życia.

Trudno mi też przewidzieć jak ukierunkuje się jego dalszy rozwój emocjonalny, być może zacznie pisać wiersze albo tkać gobeliny, nie sadzę, aby obudziły się jego myśliwskie instynkty (na pewno nie zostanie nożownikiem i nie wstąpi do partii neonazistów, o to możesz być spokojna,  nie leży to w naturze elfów, beztroskich, niezważających na nic, hasających tu i ówdzie).

 

Nie grozi mu też załamanie nerwowe, jest na to zbyt praktyczny, za bardzo nastawiony na cel.

Droga Marzeno, musisz jednak wiedzieć,  że nie jest on też hubą, którą możesz sobie wyhodować na ścianie według własnego widzimisię…

Ciesz się różnicami, które Was dzielą. Jeśli w stroju elfa czuje się w zgodzie ze sobą i światem, zaakceptuj to..

Na Twoim miejscu potowarzyszyłabym mu w jego wewnętrznej podróży, a potem (jeśli zajdzie taka potrzeba) wspólnie zdefiniujecie nowe parametry Waszego związku. Życzę Wam powodzenia!

Z poważaniem,

Psotny Wiatr

 

 

 

p.s.

Jeśli czytają mnie kobiety, które znalazły się w podobnej sytuacji jak Marzena, i chciałyby podzielić się swoimi doświadczeniami, można to zrobić w komentarzach. (nie trzeba się logować)

La Mia Dolce Vita, czyli weekend singielki w wielkim mieście cz.II

Po dotarciu do naszego ulubionego klubu zdejmujemy nasze prochowce, płaszcze i peleryny, ustalamy kto dziś płaci za szatnię, kto płacił ostatnio, kto miał płacić ostatnio, a jednak nie płacił, kto pożycza drobne sumy, a potem nie oddaje, dla kogo „mieć” jest ważniejsze niż „być”, kto komu ostatnio wyżarł wszystko z lodówki… w międzyczasie dostrzegam ochroniarza, który przysłuchując się naszej rozmowie odruchowo zaciska pięści oraz trzysta innych osób czekających za nami w kolejce, płacimy więc szybko za szatnię (każda za siebie) i biegniemy do baru po pierwszego drinka ledwo wyrabiając się na zakrętach…

Tam natrafiamy na pierwsze egzemplarze przystojnych i bogatych mężczyzn marzących o tym, żeby napastować nas erotycznie, spławiamy ich jednak obcesowo i suniemy dalej…

Zatopione w pluszowych kanapach, pośród dźwięków kojącej zmysły muzyki i z ulubionym drinkiem w ręku odczuwamy absolutny spokój wewnętrzny – stan satori.

 

W międzyczasie Sylwia poznaje bardzo miłego i sympatycznego żeglarza i nagle dociera do niej, że dalekomorska żegluga, łowienie waleni i karczowanie lasów to jest to, o czym marzyła całe życie i wreszcie poznała kogoś, kto realnie może jej to wszystko dać ….

Tak się szczęśliwie składa, że poznajemy również przedstawicieli miejscowej bohemy, a kiedy jeden z artystów malarzy stara się mnie namówić na akt,  ja powoli staję się coraz bardziej przekonana, iż:

a) wielka sztuka jest mistyczna

b) w ten sposób zrobię coś dla świata

c) z łatwością odnajdę się w tej stylistyce ( rozebrana „do rosołu” i rozpostarta na obitym jedwabiem szezlongu )

Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że motto, które przyświeca nam tego wieczoru brzmi:

„Bawmy się, bo za sto lat nie będzie nas”

 

Nie tracąc ani chwili wesoło kicamy więc na parkiecie i tutaj znowu potwierdza się, że cieszymy się wręcz szalonym powodzeniem u mężczyzn…(zmuszone jesteśmy odganiać ich od siebie długim kijem….).

W przypływie nagłej i niekontrolowanej miłości do świata i ludzi Sylwia prosi DJ’a, żeby zaintonował: „bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”..Dj niestety odmawia….Sylwia dostaje szału…. Na szczęście udaje mi się ją uspokoić i przekonać, że „ten świat tak już jest urządzony, że nie zawsze udaje nam się dostać to, czego najbardziej pragniemy” oraz „w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny”.

O godzinie 5 rano barman prosi nas, żebyśmy już sobie poszły, bo chcą zamykać. Grzecznie odpowiadam mu, że „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż wyrzucić mnie i Sylwię z klubu przed świtem.”

Kwadrans później barman z maczetą w prawej dłoni prosi nas, żebyśmy już sobie poszły, bo chcą zamykać. Grzecznie odpowiadam mu, że „sorry, nie czarujmy się, ale impreza tutaj już dawno się skończyła, i  dobrze sie składa, bo właśnie wychodziłyśmy do klubu obok.”

W poniedziałkowy poranek rzeczywistość nabiera swoich zwyczajnych, złowróżebnych kształtów… Jestem wrakiem człowieka i powoli zaczynam uświadamiać sobie ogrom poweekendowego spustoszenia…

Najpierw odkręcam malarza. Wykonuję setki telefonów, a kiedy wreszcie udaje mi się do niego dodzwonić słyszę, że „chyba jestem niepoważna” oraz „to tylko potwierdza, jak wyboistą drogą musi kroczyć artysta świadomy swej potencji…”

 

 

Czuję się bardzo źle, decyduję się więc po raz kolejny rozpocząć nowe życie,  a na znak postanowienia poprawy i gorących chęci odbycia pokuty, zamawiam na allegro włosiennicę…(na szczęście w ofercie mają też egzemplarze podszyte delikatnym adamaszkiem).

„La Mia Dolce Vita, czyli weekend singielki w wielkim mieście cz. I”

Sylwia to moja miła i sympatyczna koleżanka, z którą z łatwością odnalazłam wspólną płaszczyznę porozumienia o czym najlepiej świadczy fakt, iż godzinami potrafimy rozmawiać na rozliczne tematy, poczynając od twórczości wczesnego Balzaka na męskich penisach kończąc. Nie urodziłyśmy się w Warszawie, więc razem stanowimy tzw. element napływowy, element, który (jak pokazało życie) bez problemu wtopił się w lokalny krajobraz.

W piątkowy wieczór zgodnie z tzw. Zasadą Koncentracji Siły wspólnie uzgadniamy, że wychodzimy „tylko na jednego drinka”, „oszczędzimy w ten sposób siły na jutro” oraz „zobaczymy tylko co się dzieje na mieście”.

Jednak zupełnie niepostrzeżenie po „jednym drinku” przychodzi następny i następny i następny… a my kończymy w jakimś kolorowym, studenckim klubie pośród młodych, radosnych chłopców, gdzie czuję się albo jak guwernantka z międzywojnia albo policjantka do spraw przeciwdziałania narkomanii (po cywilnemu). Wykorzystując resztki przezorności wychodzimy stamtąd, zanim zacznę walić pięścią w stół i krzyczeć, żeby „natychmiast podali mi numery telefonów do swoich rodziców!”

W sobotni rześki poranek, kiedy inne kobiety robią pranie, ścierają kurze, froterują podłogi i marzą o generalnym remoncie, ja leżę i patrzę w okno zastanawiając się czy średnica dziury w wyściółce mojej wątroby przekroczyła już magiczną barierę 15 cm? Czy kiedyś będę taka jak one? Dlaczego to ja zawsze muszę być TĄ ZŁĄ???

„Nigdy więcej. No more.” piszę kuchennym nożem na ścianie.

Nagle ciszę przerywa huk tak straszliwy, że o mało nie rozsadza mi czaszki…Ostatkiem sił wyczołgiwuję się z łóżka, żeby sprawdzić co takiego oddziały wojska polskiego robią pod moim oknem tak wcześnie rano… w połowie drogi uświadamiam sobie jednak, że to wcale nie grenadierzy pancerni tak hałasują tylko Sylwia właśnie przysłała mi smsa! Czyżby skończył jej się cif ???

„Pamiętasz może jak wróciłyśmy do domu?” pyta.

„Pierwszym porannym metrem” odpowiadam.

Dlaczego tak łatwo wymazała tę scenę z pamięci? Czyżby zadziałał obronny mechanizm  zaprzeczania? My dwie z rozmazanym makijażem i w podartych rajstopach oraz horda starszych mężczyzn z klasy robotniczej (w drodze do zakładu, gdzie o 6 rano będą odbijać swoje karty) wpatrujących się w nas z dziką fascynacją, pożerających wzrokiem nasz każdy ruch, nasz każdy gest …

„Dlaczego nie taksówką?” drąży.

„Bo metro ma bardziej ekumeniczny wydźwięk” piszę.

To znak, że nie otworzyła jeszcze swojej bardzo pustej portmonetki…Jestem pewna, że echo doniesie do mnie jej krzyk, kiedy już to zrobi..

Dwanaście godzin później, powoli i nieubłaganie życie powraca na swoje dawne tory, a z nim również ŚWIADOMOŚĆ, świadomość że przecież jest SOBOTA. A sobota jest od tego, żeby się bawić…Mało to się napracuję w ciągu tygodnia?

Czy mnie się już naprawdę nic od życia nie należy?!?

„O której będziesz?”  pytam Sylwię.

„Daj mi godzinę”  odpowiada.

 

Tak jak większość kobiet tego wieczoru stajemy przed tragicznym dylematem: grochy czy paski, żorżeta czy tiul, jednak większość kobiet idzie po najmniejszej linii oporu i bez zastanowienia wybiera dżinsy i czarne bolerko, które nie wzbudza żadnych kontrowersji i pasuje do wszystkiego…

My natomiast wybieramy na swoje obleczenie cekiny, grochy, paski oraz beże i uśmiechnięte i radosne udajemy się do naszego ulubionego klubu…

C.D.N.

 

Lans wśród listowia, czyli psotny wiatr obchodzi 2 urodziny

Dokładnie 2 lata temu podjęłam decyzję, która zaważyła na całym moim przyszłym życiu, a mianowicie postanowiłam założyć bloga…

 

…początki nie napawały optymizmem:

 

 

do dziś nie udało mi się też zrealizować głównego zamierzenia (bardzo chciałam pisać dramaty) .

 

 

Z biegiem czasu bywało jednak coraz lepiej…

 

 

Z okazji 2 urodzin odbyła się dziś sesja zdjęciowa (ja stylizowana na księżną Anastazję z ostatnich Romanowów, Dzidek – w swojej  jesienno-zimowej szacie – doskonały przykład casual glamour):

 

 

Znajdź 10 różnic pomiędzy tymi 2 obrazkami:

 

 

 

jak baranek na rzeź prowadzony

 

 

na szczęście tym razem wzywanie straży pożarnej nie było konieczne…

 

 

Na wczorajszej imprezie przez przypadek zamieniłam się z kimś parasolkami..Ta, z którą wróciłam jest granatowa, ma napis IDEEN WELT, a tuż obok mały emblemat jelonka. Moja jest czarna i bez zbędnych udziwnień.

 

Nowego właściciela mojej parasolki proszę o kontakt.

Czasami cieszę się, że moja głowa jest przyczepiona, bo gdyby nie to, przykrym perypetiom z pewnością nie byłoby końca…

 

La Mia Dolce Vita, czyli jak będzie wyglądało moje życie, kiedy już wyjdę za mąż

– pójdziemy razem do jego znajomych i przyjaciół, gdzie zostanę uściskana i wycałowana pośród okrzyków, że „oto wreszcie jestem” oraz „wreszcie się doczekaliśmy”

– od czasu do czasu będzie mi kupował jakiś upominek, żebym wiedziała, że nadal mnie kocha

– od czasu do czasu będę mu urządzała awanturę, żeby wiedział, że ciągle mi zależy

– będę mogła mówić: mój mąż, mojego męża, mojemu mężowi, moim mężem, o mój mężu!

– kategorycznie zabroni mi farbowania się na rudo

– jeśli  padnie ofiarą spisku, bez wahania stanę po jego stronie i będę go bronić jak lwica

– jeśli w naszym samochodzie popsuje się np. pasek rozrządu, on własnymi rękami będzie go naprawiał w ogrodzie za domem

 

 

 

 

a ja w tym czasie będę czytać romanse w porośniętej dzikim bzem altanie

– każdego ranka będę mu opowiadać co mi się śniło

– a jeśli dnia którego popełnię jakieś głupstwo, to on powie, że nic się nie stało i tak naprawdę to wszystko JEGO wina, bo ostatnimi czasy nie okazywał mi dostatecznie uczucia, a nazajutrz dostanę piękny bukiet kwiatów

– jeśli jakiś Cygan będzie chciał mnie porwać, to on mnie obroni i nie pozwoli mu na to